Legenda o mieście Tibor i jego zagładzie

 

W odległych czasach, przed Wielkim podzieleniem, gdy świat był jeden, a każde życie które powstało z Boga mieszkało razem, gdy panowały miłość, piękno i pokój, a duma i pycha jeszcze nie doprowadziły do rozdarcia szat rzeczywistości, otóż w tamtym świecie, którego już nie ma, pośród wielu cudów był cud największy, najpotężniejsze działo istot, dla których piękno było pokarmem, które z piękna i dla piękna żyły.

 

Miasto Tibor, stolica świata.

 

Kiedy pierwsi Elfowie powstali, zrodzeni z zachwytu Boga nad pieśniami Aionów, niebo było jeszcze puste. Tylko nieliczne gwiazdy iskrzyły się nieśmiało na firmamencie. Jednego z tych pierwszych wieczorów, gdy Elfowie zwiedzali świat chłonąc jego cuda, w niebiosach błysnęła nowa gwiazda. Elfów ogarnęła naraz ekstaza i żal.
Gwiazda rodzi się bowiem wtedy, kiedy Aionowie kończą śpiewać kolejną pieśń. Zjawisko było cudne, tym bardziej oczarowywało elfów, że choć biegli byli w sztuce, nie umieli oddać narodzin gwiazdy ani rzeźbą, ani malowidłem, ani melodią. Zasłuchani w odległe głosy Aionów, zasmucili się ich milczeniem do głębi. Jednak to milczenie było jednocześnie niezwykłym wydarzeniem, z tego milczenia rodziło się nowe światło na nocnym niebie. Elfowie byli więc rozdarci, pomiędzy radością i żalem, sytością i tęsknotą. Po raz pierwszy elf poczuł, że jest niedoskonały i co do tego jednego uczucia wszyscy oni byli zgodni. 
Nie podobało im się.
W pobliżu gór znaleźli rozległe wzgórze, u stóp którego pieniła się rzeka i postanowili zbudować wieżę, z której będą mogli lepiej obserwować niebo.

 

Tak narodziło się Miasto Tibor.

 

Czas płynął, a na wzgórzu zjawiało się coraz więcej Elfów, wiedzionych ciekawością i pragnieniem lepszej obserwacji narodzin gwiazd. Kiedy na nocnym niebie nic się nie działo, a pieśni Aionów rozbrzmiewały niezakłócone, elfowie rozbudowywali swoje miasto. Powstawały place i aleje, zaciszne ogrody i fontanny. Posągi i obrazy. Rzeczy pożyteczne i zbytki. Powietrzne dzwony i plantacje kryształów. Klejnoty i wszystkie inne cuda, które zgrabne elfie dłonie pieściły niczym najdroższych kochanków, w poszukiwaniu absolutu i piękna.
Za każdym razem, kiedy pieśń Aionów nikła, przystępowali do budowy kolejnej wieży, wyczekując narodzin nowej gwiazdy. Nadawali jej wtedy imię, które ryli na nadprożu wieży i na posadzce najwyższego tarasu.

 

Tibor rozrastało się.

 

Pewnego dnia w mieście pojawił się ktoś nowy. Był to pierwszy człowiek, dla którego zabrakło pożywienia i miejsca w rodzinnym domu. Elfowie nie wiedzieli z początku co z nim począć. Człowiek był brudny i brudził, zjadał owoce w ogrodach i pił wodę z rzeki. Po nim przyszli następni, co drażniło elfów, ale nie potrafili nic z tym zrobić. Postanowili ignorować intruzów, ale cierpieli strasznie z głodu piękna i harmonii i miastu zaczął grozić upadek. Wraz z przybyciem ludzi część elfów odeszła, nie mogąc znieść ich obecności. Tak było do dnia, w którym jeden z ludzi, widząc jak powoli elf rozgrzewa ogień w palenisku, pokazał mu jak działa miech. Od tego dnia wszystko się zmieniało. Elfy, wciąż mając ludzi w pogardzie, pozwoliły ludziom pozostać w pobliżu miasta. Niedługo potem pojawiły się tam kuźnie i warsztaty, a w pobliskich górach pierwsze kopalnie. Nowe cuda pojawiły się na ulicach Tibor. Wieże budowano coraz wyższe, budowle kapały od złota a wszystko zdobiły szlachetne kamienie. Pojawiało się w nim coraz więcej elfów, coraz śmielsze zamierzenia przeobrażano w czyn. Elfowie byli szczęśliwi, a ludzie mieli dach nad głowami. Jednak nikomu nie przyszło do głowy, że wszystko to ma swoją cenę i już niedługo przyjdzie zapłacić słony od łez rachunek.
Choć nikt tego nie zauważył

 

Tibor zbudowano z cierpienia.

 

Miasto, które znane było jako najznamienitszy klejnot świata, w istocie był więzieniem dla setek żywiołaków, które napędzały ludzkie machiny. To one wprawiały w wibrację powietrzne dzwony. To one, uwięzione w rurach i tunelach wzbudzały pióropusze fontann. Rozgrzewały paleniska w kuźniach i kruszyły skały w kopalniach. Żywiołaki, pierwsze dzieci boga, byty wolne i szalone, zamiast tańczyć napędzały mechanizmy. Niewielu udało się wyrwać na wolność. Te jednak, które dokonały takiej sztuki niosły w świat posłanie do swoich pobratymców, sławiąc wzgórze Tibor jako miejsce przeklęte i godne zniszczenia.
Nie istniała jednak żadna armia żywiołaków, ani żadna władza. Nie było króla, który mógłby wysłać armie, ani generała, który mógłby ją poprowadzić. Żywiołaki są wolne i samodzielne, pojedyncze i niezależne. Zbyt nieokiełznane, by nimi rządzić i zbyt chaotyczne, by rządzić innymi. Potęga Tibor rosła, elfowie stosowali coraz wymyślniejsze pułapki na przedwieczne istoty, a te w cierpieniu budowały piękno i potęgę miasta. Trwało to do dnia, w którym do jednego ze świętych miejsc żywiołaków, wiecznie plującej ogniem góry Tzar, nie przybył kolejny, ognisty uciekinier. Przez ostatnie lata trwał uwięziony w mechanicznym ciele golema, cierpiał niewymowne męki nie mogąc się uwolnić. Nie ma bowiem nić straszniejszego dla żywiołaka niż utrata wolności. Opowiedział im o największej podłości, jakiej dopuścili się ludzie i z jakiej korzystają elfy, o stworzeniu golemów.

 

Kiedy tańczące w ogniu i lawie góry Tzar żywiołaki usłyszały jego historię, wpadły w gniew. Ten jeden, jedyny raz połączyło je jedno uczucie i jedna myśl. Ten jeden raz zadziałały zgodnie, stanęły ramię w ramię. Nie dlatego, że tak to zaplanowały, ale z tej przyczyny, że wszystkie jednako czuły. Były w stanie wyobrazić sobie cierpienie zniewolenia, zamknięcie za kratami czy kamiennej cysternie. Nie potrafiły pojąć, czym może być stopienie się w całość z mechanizmem, oddanie mu vis vitae, siły życiowej, które płynęła w nich wodą, rosła drzewem, pędziła wiatrem, płonęła ogniem i trwała ziemią. Zwoływały się więc poprzez strumienie lawy i podziemne strumienie wody, szeptały wezwania wiatrem, wystukiwały konarami gałęzi, drgały skałami. I jeden po drugim ruszały w kierunku Tibor, bo zniszczyć miasto, które było domem plugastwa, cierpienia i największej zbrodni. Aż dotarły na miejsce.

 

I zatańczyły taniec zniszczenia.

 

Pierwszy był wiatr, który zaczął przewracać gwiezdne wieże. Jedna po drugiej pękały i z łoskotem waliły się na białe ulice. Szarpał złociste flagi i łamał sklepienia. Wyrywał drzwi i okiennice, darł zasłony i kobierce, wyjąc przy tym dziko.
Potem niebo zasnuło się chmurami i w miasto zaczęły uderzać pioruny, a gdy całe zajęło się ogniem, żar był tak straszliwy że topił metal i szkło, parowały kryształowe gaje a drzewa w ogrodach płonęły i rozsypywały w popiół w okamgnieniu. Wiele elfów i ludzi zginęło nie zdążywszy opuścić murów Tibor. Potem miasto zadrżało i ziemia pod nim zaczęła się rozstępować. Kawałek po kawałku, wzgórze zapadło się, a ze szczelin wypłynęła lawa, w której znikały pałace i domostwa, warsztaty i resztki wież. Wszędzie słychać było szum ognia, ryk pękającej ziemi i huk piorunów, oprócz wrzasków ginących i przerażonych mieszkańców. Wtedy wezbrały wody Ers, pobliskiej rzeki. Wdarła się ona do pogorzeliska, tworząc w jednej chwili wielkie tumany pary. Kiedy się rozwiały, ci, którzy przeżyli zobaczyli niezwykły widok. A było ich niewielu i nigdy już nie przestali mówić o tym co widzieli. Po pogorzelisku wiły się liany, kotlinę opanowało szaleństwo zieleni. Spod ziemi wypełzały trawy i krzewy, wybijały się drzewa. Kiedy słońce wstało, nie było już wzgórza, miasta i gwiezdnych wież. Na równinie, nad brzegiem rzeki Ers, stała garstka elfów, ludzi i golemów i patrzyli na las rosnący tam, gdzie jeszcze wczoraj wznosiły się mury Tibor, stolicy świata, miasta trzystu białych wież.
Ludzie zabrali golemów, by wspólnie stworzyć nowe miasta. Zbudowali ich wiele, lecz żadne nie było tak potężne jak Tibor.
Elfy odeszły w knieje, przysięgając sobie nigdy więcej nie budować ani miast, ani wież.

 

Nie powstało, i już nigdy nie powstanie miasto wspanialsze. Nie ma takiej rzeki, w której byłoby więcej kropel wody niźli łez, które wylano, kiedy Tibor zostało zniszczone.

+