Krakanie niosło się daleko po rozległej równinie. Gorące letnie Słońce wisiało nisko nad horyzontem, na tle purpurowego nieba poruszały się jedynie dwie sylwetki. Bitwa skończyła się niedawno. Zebrano już większość rannych, wrogie obozy zatrzasnęły bramy, kuląc się w sobie, liżąc rany. Zza wysokich palisad, hen, na wzgórzach, dobiegał cichy szmer rozmów, pobrzękiwanie broni. Pojedyncze nitki dymu z ognisk wnosiły się wysoko, ginąc w zapowiedzi mroku. Wśród traw doliny panowała jednak cisza. W grząskim błocie głęboko odciskały się ślady stóp dzieci.

Ann bardzo starała się nie patrzeć trupom w oczy. Zdzierała z zimnych palców pierścienie, patykiem ostrożnie zdejmowała łańcuszki, przeszukiwała kieszenie. Z sakiewek wyjmowała monety, ostrożnie wkładając z powrotem do woreczków liściki, kępki włosów, małe puzderka z perfumami ukochanych. Jej brat, Tom, przerzucał trupy, ułatwiając jej zadanie. Niektóre ciała były jeszcze ciepłe. Gdy ucichły odgłosy walki, noc już było czuć w powietrzu i zdecydowano, że zmarłych pogrzebie się dopiero rano. Bliski zmrok wystraszył inne hieny z miasteczka. A i dzieci wiedziały, ile ryzykują. Pracowały pośpiesznie, ignorując posrebrzane sztylety i złote zęby.

Ann starała się niczego nie słyszeć. Pojedyncze jęki umierających cięły powietrze jak szklane odłamki, wbijały się głęboko w serce. Z wysiłkiem koncentrowała się na pracy. Lewa kieszeń, nożem przeciąć rzemień, wysypać na spódnicę zawartość… Zimna dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku. Niewidzący wzrok kogoś, kto właściwie już jest martwy, ale jeszcze o tym nie wie, przeszywał ją. Mężczyzna charknął, splunął krwią.

– Weź list – jęknął.

Zacisnął pięść na nadgarstku dziewczynki, drgnął i przewrócił się na brzuch, odsłaniając długą ranę przecinającą jego klatkę. Brunatna, gęsta krew wypływała leniwie z rozdartego ciała. Palce drugiej ręki mężczyzna wbił głęboko w ziemię. Ann widziała, jak powoli ścięgna rozluźniają się, znika napięcie mięśni. Jeszcze dwa kaszlnięcia. Koniec.

– Ann, co się dzieje? – ledwo usłyszała głos brata.

Podbiegł do niej, zdyszany, umorusany tym bordowym błotem. Był od niej zaledwie cztery lata starszy, a o dobre dwie stopy wyższy. We wsi wszyscy chłopcy odnosili się do niego z szacunkiem. Wśród kilkunastolatków był zdecydowanie najbardziej postawny. Ann, nawet biorąc poprawkę na różnicę płci, była jego przeciwieństwem. Drobna, z nieproporcjonalnie długimi kończynami. Garbiła się, nadając sylwetce karykaturalny wygląd. Gdy rok temu poszła do szkoły, od razu dostała przezwisko „Pająk”.

Teraz pokiwała jedynie głową na znak, że wszystko jest w porządku. Musiała być dzielna, nie mogła się teraz tak po prostu rozpłakać przy bracie, wiedziała, że od tego, ile zbiorą, dużo zależy. Była w końcu już całkiem duża i nie mogła się tak po prostu mazgaić. Tom dotknął delikatnie jej podbródka i spojrzał w identyczne jak jego, błękitne oczy.

– Wystarczy siostrzyczko, czas wracać do domu. Zostało mało czasu.

Ruszyli w drogę, kierując się północ, w stronę wyschniętego koryta rzeki. Odkąd strumień zmienił bieg, jego stary żleb stał się popularnym skrótem, łączącym wioskę rodzeństwa z pobliskim miasteczkiem. Jednak Ann nie mogła przestać myśleć o zawiniątku pod tuniką żołnierza. Wyobrażała sobie, że gdzieś tam, w odległym kraju jest taka jak ona dziewczynka, i czeka na wiadomość od swojego taty, który nigdy nie nadejdzie. Przebyli już większość drogi, gdy podbiegła dwa kroki i stanęła przed Tomem.

– Na polu bitwy, tam, gdzie do mnie podszedłeś, był mężczyzna z zawiniątkiem na piersi. Napisał list, ale nie zdążył go wysłać… On… zanim umarł… prosił, abym wzięła list.
– Nie mamy czasu, aby… – Tom zacisnął usta w wąską szparę.
– On może mieć gdzieś rodzinę, która czeka na wiadomość. Tom, Ja… Ja tak bardzo bym nie chciała czekać na taki list. Gdyby nasi rodzice do nas wysłali list… Tom, ja bym wtedy tak chciała go dostać. – Ann zadrżała.

Tom zmarszczył czoło. Cisza przedłużała się, a wraz z nią cienie dwójki dzieci na czerwonej ziemi.

– Poczekaj.

I rzucił się biegiem do przodu. Jego sylwetka szybko malała. Niebo przyjęło odcień głębokiego granatu. I tylko ptaki niezmordowanie krakały, szarpiąc ludzkie ciała.

Ann czekała. Szybko robiło się zimno, szczelniej owinęła sobie wokół ramion zagrabiony płaszcz. Spięła tkaninę zgrzebną, wojskową broszą. Tom nie wracał. Czuła się coraz bardziej samotna, coraz mniejsza, pomyślała. Gdy jeszcze była taką naprawdę małą dziewczynką, to wcale nie było tak źle. Zacisnęła zęby. Panowała całkowita cisza. Nawet drzewa wydawały się szumieć jakby ostrożniej, próbując nie zagłuszyć spokoju zmarłym.

Zostawione przez brata ślady były głębokie i nawet w mroku Ann nie sprawiało problemu podążanie ich tropem. W srebrnym, księżycowym świetle każda nierówność gruntu delikatnie opalizowała. Potykając się i przeskakując nad nierównościami, Ann biegła w stronę pobojowiska.

Najpierw wyłowiła z ciemności postać Toma. Klęczał na ziemi. Widziała, że trzyma w ręce list. A nad nim… szeroko rozpostarła swoje ramiona istota, o której szeptano w wiosce. Jej czarne skrzydła kończyły się ostrymi pazurami. Długi, zagięty dziób był matowo szary. Podwinęła kościstą nogę i oparła ją o drugą. Uniosła łeb, dwoma żółtymi ślepiami wpatrywała się w Ann.

– Oddech za oddech – wysyczała.

Ann przeszył chłód. Z jej ust, wraz z oddechem, wydobył się kłębek pary. Przypomniała sobie, jak zeszłej zimy siedziała z Tomem w ich domu, a w kominie powoli dogasał ogień. Było coraz zimniej, a oni bali się iść do lasu, gdy na zewnątrz wyły wilki. Ubrali się wtedy we wszystkie ubrania, jakie znaleźli na strychu, wyglądali śmiesznie w koszulach ojca i obszernych spódnicach mamy. Wtulili się w siebie i położyli niemalże w żarze, aby się ogrzać. Ale Ann teraz była już duża i wiedziała, że mieli szczęście, że wtedy ani nie zamarzli, ani nie spłonęli.

– Krew za krew – rozległ się szept ptasiego straszydła.

Dziewczynka poczuła, że im dłużej stoi, tym głębiej zapada się w rozmokłą ziemię. Wyrwała z błota stopę, ale został w niej jej trzewik. Patrzyła na niego, oblepionego zaschniętą krwią. Pamiętała jeszcze, jak zeszłej wiosny zacięła się nożem, gdy próbowała ugotować sobie i Tomowi obiad. Noże mamy były długie i bardzo ostre. Siekała nimi warzywa tak szybko, że Ann nie mogła nadążyć wzrokiem. Dziewczynka pomyślała, że teraz jest już dorosła, skoro umie i ugotować zupę z rzepy, i upiec w ognisku ziemniaki.

– Śmierć za śmierć – zagroził koszmar.

Ann poczuła, jak po policzku spływa jej łza. Pomyślała, że to dziwne, bo przecież jest już duża, skoro ostatni raz płakała zeszłego lata. Poszła na grań, gdzie wśród polnych kwiatów i krecich kopców wykopali dwa groby dla rodziców. Wtedy zrobiła mamie i tacie wianki ze stokrotek. Pomyślała, że mama byłaby z niej dumna, że sobie tak dobrze radzi, a moment później przyciskała kwiatki do piersi, głośno zanosząc się szlochem.

Podniosła głowę i bardzo bardzo bardzo nie chciała patrzeć na skrzydlatą istotę. Koszmar opuścił skrzydła, rozprostował powykręcany palec. Tom pochylił się, grzebiąc gdzieś przy pasie żołnierza. Ann ledwo zauważyła krótki błysk stali, gdy wyrwał z pochwy nóż i wbił go głęboko w pierś potwora. Wysoki skrzek spłoszył kruki, trzepot ich skrzydeł był ogłuszający. Ann jednak patrzy nieporuszona, jak Tom wyciąga metal z ciała potwora. Czysty, bez kropli krwi. A teraz pazury zaciskają się na jego ramieniu. Tom podrywa się na nogi, tnie jeszcze raz powietrze przed sobą, odwraca się w jej stronę… Ann widzi, jak istota podnosi pysk, mierząc między łopatki chłopca.

– Oko za oko! – wrzeszczy.

Ptaszydło podrywa się do lotu. Długie lotki jego skrzydeł są postrzępione, brakuje niektórych piór. Spada na nią przy akompaniamencie ptasiej kakofonii. Ann już nie czuje, gdy dziób rozrywa jej twarz. Ciemność spada nad nią wraz z lepką zasłoną krwi. Opada na kolana, jeszcze słyszy płacz Toma. Przez głowę jeszcze przemyka jej myśl, że Tom jest przecież od niej starszy, i naprawdę nie powinien płakać…

***

– …I właśnie wtedy odmieniec zabrał mi jedno oko – skończyła stara wiedźma.

Dziewczynka zaplotła długie palce wokół kolan i przyjrzała się jej badawczo. Jedna tęczówka Ann była żółta.

– Mama mówiła, że potworów nie ma, a ja już jestem na tyle duża, że powinnam o tym wiedzieć. I gasi mi lampę w pokoju, gdy idę spać.
– Mama gasi Ci lampę, bo jesteś na tyle duża, aby wiedzieć, że światło nie obroni Cię przed
koszmarami.

Ann zamilkła. Zmierzch zacierał kontury mebli, zmiękczał krawędzie, deformował kształty. Lampy na ulicach ledwo rozpraszały ciemność w pokoju. Z licznych dachów rozbrzmiewało złowrogie krakanie. Ann poprawiła poduszkę, na której leżała. Pióra ze skrzydeł nieprzyjemnie wbijały jej się w plecy.

+